Klikając powiększasz zdjęcie |
Morze,
zza domów i drzew,
z
natarczywą niecierpliwością
zagadywało
Jej niepokoje.
Za
to oczy pchały się wprost na zatokę.
Końcówka
września niepewna w decyzjach,
dlatego
trzymając stronę słońca
zaraz
zmienia zdanie i zmawia się z deszczem.
To
dlatego wzrok nie mógł nadążyć
za
kolorami wody i nieba.
Nie
uciekała przed ulewą.
Chce,
niech pada – pomyślała okazując pogodzie
tę
swoją denerwującą łaskawość
połączoną
z odmianą poddaństwa.
Przeczekała
cale lato;
cierpliwie
przyjmując argumenty tych,
którzy
uwielbiają plażową patelnię,
że
musi być rojno i gorąco;
ale
teraz to Jej czas – chłodu,
zmienności
i grymasów wiatru,
także
słońca,
które
po letniej pracy szuka odpoczynku.
Znalazła
wejście do willi
mającej
przez dwa dni być azylem
od
całego świata trosk,
niedomówień,
przewrotności losu,
posądzeń
i monotonii
-
od lat tego samego koloru ścian
i
widoku wciąż samotnej brzozy.
Już
na samym początku zapomniała o bagażu,
bo
za chwilę była w ogromnym salonie,
który
ktoś obwiesił obrazami.
Natychmiast
ciekawość świdrowała umysł…
ale
nikogo tam nie było,
dlatego
rzeczywistość musiała przeważyć
– trzeba
było poszukać właścicieli…
Kilkadziesiąt
metrów uliczki,
później
też niewiele do przejścia przez tory
i
wyznaczony pas wydmowy
prowadzący
wprost do plaży
to
żadna fatyga, by iść
i
być jak najprędzej na wymytym falami piasku.
Cisza
po letnim gwarze ludzi,
pustka
wzdłuż linii wody,
łagodny
łuk horyzontu
i
bezmiar ucieszonego patrzenia
zadziałały
narkozą. Po prostu zniknęła.
Rozumiała
i nie miała świadomości, że jest.
Tam
było tylko morze;
prężące
się do podskoków ogromnymi falami
z
nierównomiernie rozwianymi
białymi
grzywami,
podpływającymi
wciąż od nowa.
Dalej
ani kawałka gładzi,
tylko
pomarszczona twarz głębiny.
Chmury
ujęte w górskie kształty
i
wszystkie odcienie między bielą, szarym,
stalowym
– podążały wprost do wody.
Odbywało
się ślubowanie nieba i ziemi
poprzez
przewiązanie rąk morzem.
Bezludna
przestrzeń, zamieniona w obraz
jakiego
nikt wcześniej nie stworzył,
na
horyzoncie pokazała kuter, bo właśnie tam
podniósł
się zagubiony promień słońca.
Wiatr
i szara ściana
wpadająca
do morza wprost z chmur
-mogły
oznaczać tylko kłopoty.
Jedno
i drugie nie wiedziało,
że
Ona się nie boi bo wie,
że
ten widok oznacza wichurę i deszcz.
Już
nie widziała żadnych grzyw na falach,
nieba
obłożonego obłokami, horyzontu ani kutra.
Wszystko
było wiatrem i deszczem,
silnym
hukiem od tej strony
z
której przedtem morze kołysało Jej myślenie.
Dopiero
drobny grad przypomniał Jej, że tam jest.
Wracała.
Obrazy
wiszące w salonie
namalowała
cudownie ciepła kobieta,
której
rodzina mieszka na półwyspie od pokoleń.
Artystka
też jest stąd. Tu mieszka.
Zrobiła
ogromną przerwę w mieszaniu farb
na
wychowanie dzieci.
Od
wieków ich domem morze i zatoka.
W
cieple i życzliwości właścicieli pensjonatu,
w
otwartym salonie, od rana do nocy
gościnnie
tworzyli malarze.
Przez
ogromne okno, zdobione kutą ramą,
wypatrywali
słońca.
Przy
pierwszym rozjaśnieniu nieba
chwytali
sztalugi i pędzili nad zatokę.
Za
chwilę wracali pokropieni,
bo
na porządne zmoknięcie mieli za blisko.
Powtarzalność
wyczekiwania na rozjaśnienia nieba
wcale
ich nie zniechęcała;
na
płótnach coraz wyraźniej
sadowił
się zaokienny obraz zatoki.
Wieczorem
zabrakło wina,
chłód
pozapędzał do łóżek.
Od
strony morza niósł się głuchy odgłos mocnej fali.
Jednostajny,
ciężki, mroczny, tajemny.
Chmury
zazdrośnie kryły wszystkie gwiazdy z nieba.
Ciemność,
a w niej gniew morza - znowu zanosiły
głębinom
wszystkie niewyrażone głośno pragnienia.
Potem
Niedźwiedzica obwieściła pokonanie chmur,
a
tam gdzie obsychało morze
kilka
świateł zdradzało pozycje statków.
Rano
wróciła pełna widoczność,
ale
cudnego wschodu, opisanego w wielu książkach,
a
najżywiej w „Okręcie” - na wodzie nie było.
Zawiedziona
odchodziłam od okna…
wtedy
Ona prawie złapała mnie za rękę
i
nakazała zaczekać.
Ofuknęła
też, że intuicja mnie zawodzi.
Zostałam
bo przecież nie będę się z Nią sprzeczać…
Od
lewej zza drzew wysunął się prom
na
kursie z Karlskrony do Gdyni.
Od
prawej wielki masowiec płynął w przeciwną stronę.
Czekałam,
jak dziecko na landrynkę,
na
wyminięcie się tych kolosów i jeszcze wtedy,
gdy
zginęły za drzewami
a
w dali horyzont
znowu
zaczął narzekać na samotność.
Zapakowana,
gotowa do powrotu,
postanowiłam
sprawdzić co w przeciwnej stronie.
To
było już następnego dnia
i
przejaśnienia miały najwięcej do powiedzenia.
Wody
zatoki, ułożone w jej misie spokojnie,
skrzyły
się rozświetlane niedzielnym słońcem,
a
jasno-granatowa farba malowała wszystko
aż
do połączenia wody z niebem.
Widoczność
nie zawiodła.
Kominy
z Gdyni i Gdańska udawały szpilki.
Półwysep
oddzielający zatokę od pełnego morza
przepadał
w zespoleniu z lądem.
W
nabrzeżnym piasku o kolorze popiołu
przechadzały
się leniwe mewy.
Z
traw przy ścieżce
niespodziewanie
wyszła dzika gęś.
Nie
powinna być tu sama w taką porę.
Rano
przecież leciał od morza
klucz
dużych ptaków,
chyba
właśnie jej sióstr i braci.
To
dlaczego ta jedna siedzi teraz na fali?
Dobrze,
że blisko są ławki.
Usiadłam
i przyglądałam się tej zagubionej
ptaszynie
którą zima tu pewnie zastanie.
Jaki
ten czas przewrotny…
Tam,
dawno i daleko
ocalałam
muszelki od zadeptania.
Tu,
u siebie, nie wiem jak uratować gęś!
Postanowiła
wyjechać szybko.
Nie
oglądać się.
Niech
zatoka, morze,
wszystkie
barwy wczorajszej tęczy,
która
oparła się ramionami
prawie
wzdłuż horyzontu,
zaraz
po tym jak deszcz tak Ją oblał,
tak
że nawet myśli miała mokre,
zostaną
za plecami.
Tak
będzie wszystkim łatwiej…
Kuźnica
i malarka – najwierniejsze
z
wiernych otaczającym je falom,
rozstały
się z Nią, teraz wiem, że na zawsze.
R., 30.09.2013