Zmarznięty piasek wystawił grzbiet spod śniegu. Między bielą lądu i kry
na wodzie wydawał się lekko brudny. Słońce sprawiło, że mały vik, który cały zamarzł tej zimy, teraz,
przeglądając się w błękitach zawieszonych nad nim chmur, był zniewalająco,
bezwstydnie niebieski.
Wiatr nie dokuczał, nie napędzał chłodu. Można było zapomnieć się,
utopić niepozbierane myśli w wielości niebieskiego i błękitu, w cudzie dnia.
Ludzi prawie nie było. Ci, których sylwetki ginęły w dali, przyjechali
tu dobrze wybierając porę. Potrzebowali spokoju? Można ich o to posądzać, bo
latem… to ciała podsmażają w słońcu skórę, zapełniają plażę i w zgiełku nie
słyszą nawet siebie.
Na zamarzniętej fali, w bezruchu oddane słońcu, rozsiadły się okoliczne
mewy. W taki dzień nie chciały krzyczeć
ani latać. Łapały ciepło w pióra. Medytowały.
Wszystko było błękitnie niezwykłe: tafla lodu skuwająca calutki vik,
przycupnięte przy brzegach domy, przestrzenie, które zaczęte tuż, nie
chciały pokazać końca.
Nogi nie potrzebowały kierunku. Kroki stawiały się niespiesznie. Oczy
rozszalałe, bo przez całą zimę zostawały bez tej okazji, która teraz unosiła
niewidzialne skrzydła, przez co dusza mogła zapłakać…
Czarny krzyż ustawiony na plaży, oznaczony tablicą pamięci tych, których
morze przyjęło do swych otchłani, został z boku. Te same nogi tworzyły wciąż
nowe, spokojne kroki podążające nad zatokę. Ciekawość ich nie gnała, chociaż
coraz mocniej dopominała się o swoje; chciała wiedzieć, może nie już, bo mała
zatoka przytrzymywała oczy pięknem, ale trochę później, czy na końcu małej też
jest lód. Może go już niewiele? I czy te wszystkie ilości niebieskie tam też
są.
Były kry, słońce i mocny granat wody aż po horyzont. Praca silnika z
łodzi, na której wypłynęło kilku rybaków, bo czas rozstawiać sieci, nie psuła ciszy wody i lądu.
Ten pracowity akcent leniwego na brzegach dnia - był usprawiedliwiony.
Kry leżały w płytkiej, spokojnej wodzie - pocięte pęknięciami w romby,
kwadraty, prostokąty i ćwiartki koła; jakby ciosane premedytacją, na kilku
odsuniętych za daleko od brzegu trwały mewy. Głębiej do horyzontu, tam gdzie żadnej
kry już nie było, pływały, chwaląc się smukłością szyi, zadowolone łabędzie.
Lotniarze nie chcieli lecieć aż do nieba. I tak byli wysoko, te ludzkie
ptaki.
Fale nie napływały do stóp. Może nie chciały sporu z krami?
Wyostrzony wiatr wciąż pozwalał
cieszyć się pierwszym ciepłem.
Witaj.
Masz rację. Trzeba łapać dzień. Nie każdy dostanie Jutro…
R., 12.03.2011
łapać dzień
OdpowiedzUsuńmoże ostatni ?
kto wie ?
niebieskość w niebieskości
zatopiona w zwiewnej pętli
zamieszanej wyobraźni
w głębi
do horyzontu
w rozmarzonej kopule
nieznanego nieba
zamyśliłem się
pozdrawiam
Mimo widzenia tego, czego linia jeszcze nie przesłoniła, chciałoby się poznać tajemnicę tego, co za nią. Zbliżanie się do niej jest puste, bo w tej samej proporcji oddala się.
UsuńDziękuję za przeczytanie, Rysio. Rozgwieżdżonej nocy :)